Dzień drugi...
Wstałam rano i rozejrzałam się po celi.
Spojrzałam na okno zasłonięte kratami, przez które wpadało słabe, szare światło.
„Kolejny dzień w raju”... Wstałam i przeszłam się kawałek. Dziś było cieplej.
Chociaż to dobre. Co tu robić, co tu robić.... Skoro i tak nie mam żadnych
obowiązków to zrobię sobie pożytek i poćwiczę. Zrobiłam parę skłonów, ale nagle
przerwałam. „Przecież dostaję jeden posiłek dziennie, nie starczy mi kalorii,
nie wolno mi ich marnować” pomyślałam i niechętnie usiadłam na łóżku
podpierając twarz dłonią. Skrzyżowałam nogi i przymknęłam oczy oraz wzięłam
głęboki oddech. Zawsze kiedy tak robiłam przypominał mi się Jack. Jak ja za nim
tęskniłam... Chciałabym, żeby mnie znalazł. Znalazł i uratował... Właśnie! Moja
moc! Wstałam gwałtownie i mocno się skupiłam. Na podłodze i ścianach zaczęła
pojawiać się cienka warstwa lodu. Z każdą sekundą stawała się grubsza. Mróz
zdawał się wnikać między kamienie. Wysilałam się długo, ale na marne. Mury
nawet nie drgnęły. Znów ciężko usiadłam na łóżku. Zamknęłam oczy... Zaczęłam
biec po łące pełnej kwiatów. Jaskrawe barwy cieszyły oczy. Cała polana skąpana
była w letnim świetle słońca, które ochoczo muskało odkryte ramiona. Zawiał
ciepły, południowy wiatr. Moje włosy pomknęły na północ tak samo jak lekka,
kwiecista sukienka i czerwona wstążka na głowie. Twarz łaskotały ciepłe płomyki
słońca. Biegłam coraz szybciej z uśmiechem na twarzy. Byłam szczęśliwa... Nagle
pojawił się Jack i złapał mnie w pasie, a potem przewróciliśmy się na ziemie.
Zapach letnich kwiatów wypełnił mój mały nosek, a zaraz potem słodko kichnęłam.
Chłopak tylko się zaśmiał i mnie przytulił... Lubiłam odpływać w świat marzeń.
To mnie uspokajało, wydawało się takie realne, na wyciągnięcie ręki...
Dzień trzeci...
Wystawiłam obok wejścia wiadro i miskę.
Weszłam na wystający kamień i wyjrzałam przez okno. Na dziedzińcu było pełno
ludzi włóczących się niczym zjawy po zamku. To nie było moje Arendelle. Na
nagich drzewach zasiadały kruki, które wyrywały biednym ludziom ostatnie
kawałki chleba z brudnych i zdrętwiałych rąk nie mających sił na utrzymanie
pożywienia przy sobie. Mroczni rycerze popychali małe dzieci, a te przewracały
się z płaczem na twardą, brukowaną ulicę.
-Panie...-jakaś
staruszka podeszła do jednego ze strażników- proszę daj jeść...- mówiła- Mam
rodzinę, dzieci...-wśród ciszy było słychać tylko jej przeraźliwe błaganie.
Miała
na sobie wyblakłą chustę, spódnicę i porwany sweter. Wyglądała okropnie. Na
twarzy miała dużo małych ran. Ciało pokrywała gruba warstwa brudu.
-Precz
stąd starucho! – odezwał się strażnik groźnie podchodząc do kobiety.
-Ale
panie...- staruszka zaczęła ciągnąć mężczyznę za szatę zarzuconą na plecy.
-Zostaw
mnie!- rozkazał.
-Błagam...
Strażnik
wyciągnął miecz i jednym zamachnięciem obciął kobiecie głowę. Nikt z obecnych
nie zareagował. Nawet nie podniósł wzroku. Wszyscy dalej szli z twarzami
zwróconymi ku ziemi nie zwracając uwagi na to, co przed chwilą się tu stało.
Odwróciłam głowę i zacisnęłam powieki. Powoli jednak znów przeniosłam wzrok na
miejsce zbrodni.
-Cholerni
biedacy!- odezwał się morderca do drugiego strażnika- fuj...- powiedział z
obrzydzeniem kpiąc głowę w moją stronę.
Szybko
zeskoczyłam z kamienia i cofnęłam się. Za chwilę usłyszałam odgłos uderzenia czaszki
o kraty. Przycisnęłam plecy do wejścia i zakryłam usta dłońmi. Przy oknie leżała
cała brudna i zakrwawiona głowa staruszki, która nawet nie zdążyła zamknąć oczu
i mogłoby się wydawać, że patrzyła na mnie błagalnie. Szare, tłuste włosy
przylepiały się do pokrytych ziemią policzków, popękanych ust i wchodziły do
małych, szarych, smutnych oczu pozbawionych jakiegokolwiek blasku. Po mojej
twarzy zaczął spływać strumień słonych łez, które pozostawiały po sobie jasny
ślad na brudnych policzkach. Zsunęłam się i usiadłam na zimnej posadzce. Jak oni
mogli... Późnym wieczorem któryś z strażników zabrał głowę tej biednej kobiety.
Na kamieniach zostały jednak cienkie stróżki zaschniętej krwi spływającej po
ścianie.
Dzień czwarty...
Strażnik zabrał wiadro i nalał mi do miski
jakiegoś świństwa. Na początku tego nie jadłam, ale z czasem stałam się na tyle
głodna, że byłabym w stanie zjeść wszystko, by przeżyć. Rzuciłam się niezdarnie
na miskę i zaczęłam łapczywie jeść... zupę? Śmieci? Resztki? Cokolwiek to
było... Kiedy skończyłam zdałam sobie sprawę jak łatwo odebrać człowiekowi
ludzkość, właściwe zachowanie, człowieczeństwo. Odstawiłam miskę i właśnie
wtedy mężczyzna wstawił mi puste już wiadro. Zbierało się tam nieczystości.
Mogły być to odchody, palce odcięte z desperacji, wymiociny: wszystko. Dlatego
nazywano to „nieczystości”. Za ich nie wrzucanie do wiadra groziła
natychmiastowa śmierć w związku z szerzeniem się chorób i brzydkiego zapachu,
którego i tak miałam dosyć nawet jeśli wszyscy tego nakazu przestrzegali.
Większość nas śmierdziała. Może nawet nie większość- wszyscy. Bez wyjątku. Ale
nikt nie zwracał już na to uwagi. Z czasem nos może przyzwyczaić się do wszystkiego.
Niestety nie nos tej szlachty.
-Ej
Ty! Przestań!
W
odpowiedzi usłyszałam tylko szatański śmiech. Jeśli się nie mylę to należał on
do staruszka zajmującego „pokój” dwie cele dalej.
-Dość
tego!
Śmiech
został gwałtownie przerwany, a zaraz potem jeden ze strażników szedł w stronę
wyjścia i trzymał w ręku głowę starca z odtworzoną buzią, w której widoczne
były resztki uzębienia. Ulżyli i sobie, i Jemu. Nie musi już cierpieć, a ludzie
w więzieniu szaleją... Słychać to było po jego śmiechu. Zaczęła go nękać
choroba. Choroba umysłu...
Dzień piąty...
Wstałam i pierwsze co zrobiłam to
podeszłam do kamienia, wzięłam w rękę kawałek kredy znalezionej w rogu celi i
narysowałam piątą kreskę po czym wszystkie je przekreśliłam.
-Pięć
dni...- powiedziałam cicho.
Od
zimna cały czas kichałam, bardzo bolało mnie gardło, płuca, kręgosłup, a nos
wydmuchiwałam w szmatkę oderwaną krańca mojej brudnej sukni, której kolor już
nawet nie przypominał błękitnego. Z resztą tak samo moje włosy, które wyglądały
jak u staruszki. Zarówno paznokcie, twarz, dłonie jak i zęby pokryła gruba
warstwa brudu. Miałam wrażenie, że pod moimi paznokciami zalęgną się robaki, a
we włosach wszy. Wszystko mnie swędziało. Nagle usłyszałam kroki i głosy.
Gwałtownie odwróciłam głowę w stronę, z której dobiegał hałas. Spojrzałam za
okno. „Czego oni chcą?” Zdziwiłam się. O tej porze nigdy nie przychodzili.
Usłyszałam szczęk krat. Dziś było ich dużo więcej.
-Wychodź!
Posłusznie
udałam się w stronę wyjścia. „Idziemy na rzeź?” pytałam się w myślach idąc na
przód od czasu do czasu szturchana przez mężczyzn w czarnych zbrojach. Trafiliśmy
do dużego pomieszczenia. Przy ścianach, na podłodze znajdowała się woda w
zardzewiałych, powyginanych miskach, a obok każdej małe, nieco zabrudzone
mydło.
-Umyć
się!
Wszyscy
w miarę szybko podbiegli do stanowisk i zaczęli myć twarze, ręce, nogi.
Większość się nawet rozbierała, ale ja jakoś nie mogłam, choć miło by było umyć
brzuch i piersi między którymi zbierała
się smuga brudu. Włożyłam więc tylko dłoń pod sukienkę i przetarłam przykryte
miejsca. Twarz i ręce dokładnie umyłam mydłem, a potem zamoczyłam w cieczy
długie włosy. W wodzie pojawił się pióropusz brudu jakby z czarnego atramentu.
Namydliłam tłuste kosmyki pośpiesznie i zaczęłam je płukać.
-No
już! Szybciej!
Większość
już kończyła, a ja nawet nie spłukałam połowy. Trzęsącymi się dłońmi złapałam
miskę i powoli przechylałam na włosy. Skończyłam i szybko pobiegłam w stronę tłumu,
by znowu wrócić do celi.
Witam wszystkich...
Wiecie... dziś do pory wstawienia tego posta było 20 wyświetleń...
Dla porównania wczoraj do tej pory było około 60...
Nie wiem, może wzrośnie, bo zauważyłam, że godziny wejść bardzo się zmieniły.
Aczkolwiek na ok. 45 wyświetleń przypada jeden komentarz.
Dlatego myślę, że mnie zrozumiecie.
Na początek...
3 komentarze = następny rozdział
i mam nadzieję, że ten się spodobał...