Hej moje Perełki!
Dziś tak niestandardowo, bo na początku, ale jest
tego powód. Od chwili gdy mamy opowiadanie z perspektywy Elsy od razu mówię, że
fajnie jakbyście się wczuły w klimat i czytały sobie wolniej.
Wiem, co mówię.
Nie przedłużając zapraszam do czytania.
Rozdział dedykuję Johannie
Malfoy :*
Z perspektywy Luny:
Stąpałam
wolnym, równomiernym krokiem przed siebie czując lodowatą dłoń Jack’a na swoim
ramieniu. Miałam nieobecny, nienawistny wzrok, który wbijał się w drewnianą
kolumnę. Ruszyliśmy schodami na górę zostawiając oniemiałych strażników przy
stole. Elsa i Jasper wspinali się po przeciwległych stopniach. Na mojej skórze
pojawiły się drobne, małe, lodowe kolce, a mięśnie mocno się napięły zwarte i
gotowe do ataku. Weszliśmy na korytarz, a potem do mojego pokoju zamykając
drewniane drzwi na srebrny kluczyk z zawijasowymi wykończeniami. Cała się
trzęsłam, nogi drżały niespokojnie jakby zaraz miały się ugiąć, więc dla
pewności usiadłam na miękkim łóżku. Jack przykucnął obok mnie kładąc mi dłonie
na kolanach.
-Kochanie...
wszystko dobrze...?- zapytał z troską w oczach.
Po
moim zarumienionym policzku spłynęła powoli samotna łza, która zatrzymała się
na brodzie.
-Nie,
Jack. Nic nie jest dobrze, nigdy jej tego nie wybaczę....
-Czego?-
białowłosy ściągnął brwi w geście niezrozumienia.
-Tego,
że Cię zraniła- powiedziałam cicho ze spuszczoną głową.
-Luna...
to sprawa między mną, a nią. Wszystko między nami jest już dobrze. To, że się
rozstaliśmy to była nasza wspólna decyzja. I nie chcę Cię w to wciągać.
-I
dlatego mi nie pomogłeś?- spojrzałam mu w oczy.
-Pomogłem
ci.... nie pozwoliłbym, żeby ktoś cię skrzywdził. A już na pewno nie Jasper.
Ale nie chcę, żebyś się kłóciła z Elsą.
-Jak
to???- ożywiłam się.
-Ona
nic złego nie zrobiła. Żyjmy sobie każde osobno i niech nikt nie wchodzi sobie
w drogę – zrobił chwilę przerwy mierząc mnie poważnym wzrokiem- zrozumiano...?-
dodał.
Po
chwilowym wahaniu pokiwałam głową i spuściłam wzrok nie chcąc się kłócić z
ukochanym, ale nie mogłam uwierzyć, że tak myśli. Przecież Elsa tak go
skrzywdziła.. a On jej jeszcze tak broni. Nie chcę go stracić, kocham Jack’a
ponad wszystko. Jest moim życiem, moim oddechem i każdym moim ruchem, który
wykonuję z myślą o Nim.
Może
On dalej kocha Elsę....?
Z perspektywy
Elsy:
Postanowiłam,
że zaistniałą sytuację skończę po bitwie, bo teraz to ona była najważniejsza.
Chciałam odzyskać moje królestwo, mój dom. Szłam zdeterminowana po schodach na
samą górę, gdzie kiedyś wykuto zbroję dla mnie i Hasai. Została z samego rana
wypolerowana, a przez dwa miesiące była hartowana. Cała hala, której wysokość
liczyła sobie kilkanaście metrów była pusta, a po środku błyszczał się srebrno
– czarny metal. Stara, drewniana podłoga lekko skrzypiała, gdy opierałam na
niej swój ciężar. Było zimno, z moich ust wydobywały się białe piórpusze pary,
które po chwili zanikały. Przyjemna cisza pozwalała się odprężyć, a chłodne
powietrze miło otulało moją bladą twarz malując na pulchnych policzkach
czerwone wypieki. Rześkość wypełniła mnie od środka przypominając mroźny,
wrześniowy poranek z pięknym, żółtym, wschodzącym słońcem będącym reflektorem
dla dzieł mrozu i szronu. Obejrzałam jeszcze raz zbroję i uznając, że wszystko
jest jak należy zeszłam powoli na dół oznajmiając yeti’m, że mogą ją znieść.
Hasai dostała porządnie jeść, by miała mnóstwo siły i energii natomiast ja
całkowicie straciłam apetyt i zmusiłam się do wypicia tylko gorącej czekolady.
Usiadłam ciężko przy stole łapiąc prawą ręką grube ucho kubka, a lewą dłoń
Jasper’a siedzącego obok. W całej bazie panowała cisza przerywana tyko
radosnymi, miłymi odgłosami sypania złotego pyłu. Nie odezwaliśmy się do siebie
ani słowem. Wystarczyła nam nasza obecność, nasze równomierne oddechy, nasz
przyśpieszony puls i nasza wspólna obawa, że któreś z nas straci to drugie. Kochałam
Jasper’a. Jego oczy, które w większości budziły grozę we mnie wzbudzały
fascynację. Były jak niekończący się odłamek galaktyki, którego pragnęłam
odkryć każdy zakamarek. Jego ciepłe usta, które często układały się w chytry
uśmiech. Jego duże dłonie, dzięki którym czułam się bezpiecznie i jego silne
ramiona, które często przyciskały mnie do siebie.
Pomimo jego obecności bałam się, co stanie
się jutro. Na pewno ktoś zginie – zginie przeze mnie. A przecież mógł on być
czyimś ojcem, który nie wróci z wojny do żony i dzieci. Byłam roztrzęsiona, z
każdą myślą moje serce biło coraz mocniej, aż w końcu słyszałam tylko jego
rytmiczny łomot będący jak ścieżka dźwiękowa do moich obrazów z przeszłości.
Próbowałam przypomnieć sobie wszystkie dobre chwile. Jak z Anką bawiłyśmy się
do utraty tchu, jak mocno przytulałam się do rodziców, jak świętowałam moje
urodziny. Doszłam do momentu, gdy po raz pierwszy ujrzałam Jack’a. Uśmiechnęłam
się na myśl o Nim. Przypomniało mi się jak razem się śmialiśmy i płakaliśmy.
Jak chodziliśmy wieczorami z koszami na biedne dzielnice. Jak spędzaliśmy całe
dnie na kwiecistych polach, wtuleni w siebie, jak nawzajem się sobą
opiekowaliśmy... Oczy mi się zeszkliły, a na twarzy widniał ciepły uśmiech.
Patrzyłam gdzieś nieobecnym wzrokiem przypominając sobie czas, gdy zostałam
strażniczką, gdy razem z Jack’iem snuliśmy plany, że będziemy razem przez
wieczność, że nigdy nic nas nie rozdzieli. Jednego przeciwnika mieliśmy już pokonanego
– czas. Zastanawiałam się w zasadzie dlaczego się rozstaliśmy. Czy naprawdę
wtedy, gdy chłopak mocno ścisnął mnie za nadgarstki i przygwoździł do ściany
coś się zepsuło? Czy to było aż na tyle poważne, że musieliśmy się rozstać?
Sama już nic nie wiedziałam, pogubiłam się. Na razie wiedziałam tylko jedno –
że musimy pokonać Florence. To było moim celem, a potem.... a potem nie wiem co
zrobię. Będę musiała jakoś poukładać sobie życie nie myśląc o przeszłości.
Anna.... chciałam, żeby była bezpieczna,
tak dawno się z Nią nie widziałam.
Zamrugałam kilkukrotnie przywołując się do
rzeczywistości. Łzy i uśmiech z twarzy zniknęły.
-O
czym tak myślałaś?- zapytał brunet patrząc na mnie spokojnie.
-O
przeszłości...- uśmiechnęłam się, a moje oczy znów zaszły łzami.
Chłopak
tylko się uśmiechnął i pocałował mnie lekko. Siedzieliśmy tak jeszcze chwilę
pragnąc, by ten moment nigdy się nie kończył.
-Może
jednak coś zjesz?
Przewróciłam
oczami i zaprzeczyłam kilkukrotnie powolnym ruchem głowy z karcącą miną.
-Wszystko
umiesz zepsuć...- powiedziałam skwaszona.
-Jedz,
jedz, żebyś miała siłę przywódczynio.- powiedział miły głos, do którego źródła
natychmiast się odwróciłam. Luna szła radośnie w naszym kierunku po czym zajęła
miejsce po mojej prawej stronie- przepraszam Elso za wczoraj... Jack już mi
wszystko wytłumaczył- Nie wiedziałam co powiedzieć, więc nie mówiłam nic.
Zrobiła mi coś okropnego i nie byłam w stanie jej wybaczyć, ale zrozumiała swój
błąd... przygryzłam mocno wargę analizując fakty- Wiem, że mi nie wybaczysz i
nie dziwię Ci się. Przepraszam. Chciałam, żebyś wiedziała, że żałuję- podniosła
się z krzesła i szybkim krokiem udała się na górę zostawiając mnie
zdezorientowaną przy stole.
*
* *
Nastał spokojny, cichy wieczór. Każdy
chodził podenerwowany słysząc tylko bicie swojego przestraszonego serca jakby
próbującego się wyrwać. Nawet elfy, które zwykle radośnie skakały z nogi na
nogę zamilkły i nie wygłupiały się. Przygotowały nam wystawną kolację, a na
koniec zapaliły dwie świece, których płomyki zmysłowo tańczyły na każde
skinienie. Wszyscy zasiedliśmy przy stole, mniej lub bardziej smutni i
przygnębieni. Słychać było tylko dźwięk odbijania się od siebie porcelany i
białych sztućców. Nikt nie miał apetytu, jakby nasz organizm nie chciał więcej
energii pomimo nadchodzącej bitwy. Spojrzałam na wszystkich po kolei. North
pociągnął lekko dużym nosem, który przysłaniały czarno – siwe wąsy. Ząbek
patrzyła na swój talerz jakby miała tam sam smalec, a Zając przeżuwał powoli
patrząc gdzieś w dal nieobecnym wzrokiem. Reszta strażników zachowywała się tak
jak ja. Zastanawiała się co będzie dalej, czy przeżyją, czy zwyciężymy, czy nie
stracą ważnej dla siebie osoby.
Każdy
z nas zastanawiał się jak to będzie, czy da rade, czy będzie miał siłę, by
przezwyciężyć strach. Zjedliśmy niewiele, nawet święty nie miał apetytu.
Udaliśmy się do swoich pokoi wcześniej przytulając się każdy z każdym i życząc
spokojnej nocy. Weszłam razem z Jasper’em do mojego pokoju. Zamknęłam powoli
drzwi delektując się ciszą. Przez okno zaglądała srebrna tarcza księżyca
rzucająca białe światło w stronę drzwi.
-Jak
ślicznie... – uśmiechnęłam się przyjaźnie do bruneta.
-Masz
rację...- jego oczy błyszczały w świetle patrona- Przepięknie...
*
* *
Spałam spokojnie, bez zmartwień.
Nazajutrz obudziłam się wypoczęta, pomimo
tego iż trzeba było wstać o trzeciej i miło zaskoczona tym, że nic strasznego
mi się nie śniło. Wstałam powoli uprzednio przeciągając się. Spojrzałam z
uśmiechem na śpiącego jeszcze Jasper’a i udałam się do toalety.
-Dziś
jest ten dzień..
Ubrałam się, uczesałam i razem z moim
chłopakiem zeszłam na śniadanie. Staraliśmy się do siebie uśmiechać, ale nie
dało się ukryć obaw kryjących się w każdych zakamarkach naszych duszy. Równo o
czwartej skończyliśmy jeść i zaczęliśmy przygotowania. Udałam się na górę,
założyłam wygodne, wysokie, czarne spodnie i cienką, szarą bluzkę na długi
rękaw. Związałam włosy w wysokiego koka, który nie miał prawa się zepsuć. W
przeciwnym razie byłoby mi bardzo niewygodnie lub musiałabym go ciągle
poprawiać, a na to nie było czasu. Reszta strażniczek ubrała się podobnie.
Nasza zbroja nie była jak te z Arendelle. Składała się z specjalnych nakładek
na część ręki od nadgarstka do łokcia i na część nogi od kostki do kolana. Była
tam też nakładka na brzuch (która nie występowała w męskiej zbroi) nieco
przypominająca gorset i łuk albo włócznia lub miecz. W większości
posługiwaliśmy się mocą, ale podstawowe uzbrojenie także było ważne. Na każdej
części zbroi znajdował się jeden diamencik w kształcie rombu w kolorze zależnym
od grupy strażników do której się należało i od swojej mocy. Ja miałam
niebieskie, Pauline miała czerwone, anioły miały białe, strażnicy natury
zielone, Ząbek fioletowe, North złote, a Jack i Luna błękitne. Na naszych
zbrojach widniały wzory i kształty odpowiadające naszej mocy. Zeszłam na dół.
Wszyscy szykowali się w salonie a na ogromnym stole widniały rodzaje broni do
wyboru. Reszta strażników miała dołączyć w czasie lotu. Udałam się do garażu
North’a, gdzie Yeti już szykowały Hasai do walki. Miała piękną zbroję
osłaniającą szyję i łeb a także nogi i część tułowia. „Dasz radę?” zapytałam z
nadzieją. „Oczywiście...”. Uśmiechnęłam się szeroko i pogłaskałam Hasai po
pysku. Następnie udałam się na swoje przygotowania. Do założenia zbroi
potrzebne były co najmniej dwie osoby. Zaczęłam pomagać Amelii, a potem wzięłam
się za siebie. Ząbek pomogła mi zawiązać wszystkie sznurki, a Pauline pilnowała,
żeby materiał bluzki nie kuł mnie ze względu na ułożenie. Nasze zbroje
zapewniały dużą swobodę ruchu. Podeszłam do dużego stołu i po chwili namysłu
wybrałam biały łuk.
-Wyglądasz
przepięknie- usłyszałam gdy przeglądałam się w lustrze.
-Oj
Jasper, Jasper, ty czarusiu- uśmiechnęłam się i podeszłam do chłopaka.
Nasze
usta złączyły się na kilka sekund.
-Kocham
Cię...- powiedziałam, a moje oczy się zeszkliły.
Serce
uderzało coraz mocniej, poczułam dziwne ciepło w klatce piersiowej.
-Ja
Ciebie też- odparł chłopak lekko się uśmiechając.
Staliśmy
tak w chwili milczenia, które wypełniał rytmiczny łomot mojego serca.
-Jasper...-
zaczęłam łamiącym się głosem. Samotna łza powoli osunęła się po policzku-
jeśli... jeśli coś mi się stanie... – ręce panicznie mi się trzęsły- w mojej
szkatułce – znów zrobiłam przerwę na niespokojny oddech, przy którym drżała
cała moja klatka piersiowa- jest drugie dno – kolejna łza wymknęła się spod
moich rzęs- tam... tam jest kartka- cała się trzęsłam- proszę, przeczytaj ją
jeśli umrę....
-Rozumiem...
– chłopak objął mnie ramieniem- Ale jesteś silna, nie sam ci umrzeć...-
powiedział przyciągając mnie do siebie i lekko opierając policzek na mojej
głowie- ale... jeśli ja zginę...- powiedział ledwo słyszalnie- odtwórz błękitny
album, leży w moim pokoju, trzecia szuflada od dołu..- ostatnie zdanie
wypowiedział zachrypniętym głosem.
Pokiwałam
szybko głową na znak, że rozumiem i mocniej przytuliłam Jasper’a. Łzy spływały
rwącym strumieniem po policzkach.
Bałam się.... bałam się, że go stracę...
Z perspektywy
Luny:
-Jack....
Kocham Cię...- powiedziałam cicho, czując jak łzy spływają mi po policzkach-
Jack, jeśli... jeśli coś ci się stanie...- rozchyliłam lekko usta i
zaprzeczyłam głową. Spojrzałam w oczy białowłosego- to ja sobie tego nie
wybaczę...
Chłopak
chwycił lekko mój policzek.
-Kocham
Cię i nic się nie stanie. Ani Tobie, ani mi- powiedział stanowczo nieco
przechylając głowę do dołu- rozumiesz?- pokiwałam głową.
Jack
mocno mnie przytulił. Strumień słonych łez zmoczył jego bluzę. Nie chciałam go
stracić, kochałam go ponad życie. On był dla mnie wszystkim....
*
* *
Z perspektywy
Elsy:
Kto
mógł leciał sam, a reszta saniami North’a. Ruszyliśmy na południe. Zimne
powietrze uderzyło w moją twarz. Mieliśmy przekroczyć magiczną granicę, a dalej
jechać konno oprócz kilku najeźdźców z Berk i mnie. Stoik wypłynął w morze już
dwa tygodnie temu, Szkoci i żołnierze z królestwa Roszpunki także. Wylądowaliśmy
na wyspie niedaleko Arendelle połączonej z nim mostem. Ci, którzy nie mieli
zdolności latania dosiedli masywnych, fryzyjskich koni. Nie musiałam powtarzać
planu, każdy znał go bardzo dobrze i studiował kilka razy.
Przypływ adrenaliny wypełniał nas od
środka. Wsiadłam na Hasai, a jeźdźcy ustawili się w równych rzędach. W oddali
było widać statki Stoika nadciągające z zachodu. Miałam przed sobą całą armię
żołnierzy o różnym kolorze skóry, różnej płci, różnego pochodzenia, ale Oni
wszyscy zgodzili się walczyć dla mojego ojca.
-Jeźdźcy
z Berk!- krzyknęłam – lecicie pierwsi! Atakujecie ogniem zamek! Żołnierze!
Czekacie aż wojsko Florence wyjdzie z zamku! Jesteśmy tu! Wszyscy razem!
Połączeni w jedno! By stawić tej wiedźmie czoło! By ocalić naszych bliskich! By
nikomu nie stała się więcej krzywda!!!
Rozległy
się donośne, wojownicze krzyki tłumu. Moja smoczyca wzbiła się mocno w
powietrze, a jeźdźcy ruszyli za mną za mną galopem. Naszą przewagą był podstęp
– nie liczebność i dlatego nie mogliśmy ruszyć prosto na zamek. Smoki z Berk
poleciały przodem.
-Bo
odważny to nie ten, kto się nie boi, lecz ten, kto wie, że są rzeczy ważniejsze
niż strach*- wyszeptałam.
-To
prawda..- stwierdziła Hasai.
Spojrzałam
prosto przed siebie. Przede mną roztaczał się w oddali czarny zamek, który
podobnie jak całe królestwo przybrał tą barwę. Chciałam odzyskać Arendelle, ale
nie tylko ze względu na ojca, ale też na ludzi, którzy nie mają co jeść, którzy
przymierają głodem i ze względu na dzieci, które nie powinny być wychowywane w
strachu.
Zaczyna
się...
*jeden
z moich ulubionych cytatów autorstwa James’a Neil Hollingworth’a.
* * *
Witam
ponownie moje kochane czytelniczki! Mam nadzieję, że rozdział, który był co
prawda od dawna wyczekiwany się spodobał i przysporzył wam wielu emocji. Wiem,
że ucięłam w nieodpowiednim momencie, ale nie chciałam robić tak, że zacznę
bitwę w jednym rozdziale i powiem Wam „pa” po jej 5 zdaniach, bo to byłoby
jeszcze bardziej okropne.
Witam
serdecznie moje nowe czytelniczki.
Obiecałam,
że wypiszę postacie, a więc:
Marti
Frost – Luna
Amelie White - Amelia
Puli - Pauline
Aro
i Jasper – stworzeni przeze mnie
Korra Lis - Anastazja
Lexy - Liv
Crystal
– ja (chciałam mieć jakąś swoją postać, ale nie będę jej faworyzować)
To
chyba wszystkie. Wszem i wobec ogłaszam, że zamykam nabór nowych postaci. Wiem,
że teraz nie wszyscy są, a jeśli już do rzadko się pojawiają, ale planuję po bitwie
pokazywać ich życie z różnych perspektyw. Przedstawić coś z perspektywy
każdego, ich miłości, problemy i przeszłość.
Kolejny
rozdział znając życie także pojawi się za dwa tygodnie, bo chciałabym w
następny weekend napisać rozdział na moje Kwiaty spowite popiołem
To
chyba będzie na tyle. Bardzo dziękuję, że jesteście ze mną i dajecie mi wenę do
pisania ^^
CZYTASZ = KOMENTUJESZ ♥