Obudziłam
się wstrząśnięta myślą, że Jasper zostawił mi list. Wstałam szybko na równe
nogi, założyłam kapcie, ciepły szlafrok i puściłam się pędem do pokoju Jasper’a
nie patrząc nawet na godzinę. Weszłam, już powoli, ale serce waliło jak
oszalałe. Przyklękłam przy komodzie stojącej naprzeciwko łóżka przykrytego
granatową narzutą.
-Trzecia
szuflada od dołu... – powiedziałam do siebie cicho.
Wyjęłam
błękitny album przedstawiający brzeg lazurowego morza i skrawek białego piasku.
Dłonie zaczęły mi się trząść, a oddech nieświadomie przyśpieszył. Przerzucając
puste strony natknęłam się na białą kopertę, która była adresowana do mnie.
Odłożyłam album na podłogę i oparłam się plecami o łóżko. Rozdarłam delikatnie
kopertę wypuszczając ze świstem powietrze. Wyjęłam białą kartkę i rozłożyłam ją
trzęsącymi się rękoma. Moim oczom ukazało się ładne, pochyłe pismo, jakiego
zazdrościłam zawsze Jasper’owi.
Mój Drogi
Skarbie!
Na wstępie listu
chciałbym powiedzieć coś bardzo banalnego. A mianowicie, że jeśli czytasz ten
list to z pewnością nie żyję.
Proszę, żebyś
się nie smuciła i nie zalewała łzami z mojego powodu. Chociaż wiem, że to trudne,
bo jeśli ty byś zginęła pewnie sam zechciałbym do Ciebie dołączyć.
Moje
oczy nieświadomie zaczęły zachodzić łzami.
Jedno wiem na
pewno. Że uczyniłaś mnie szczęśliwym. Rozwiałaś smutki. Nauczyłaś nadziei.
Kocham Cię.
Kocham Cię całym sercem i zawsze będę kochał. Jednak chciałbym, żebyś po mojej
śmierci kogoś sobie znalazła. Żebyś nie zatraciła się w smutku. Zawsze będę
przy Tobie.
Może to głupie,
ale chciałbym, żeby wszyscy na mój pogrzeb ubrali się na biało, bo po co
jeszcze bardziej się zasmucać. Nie chcę być pochowany tak jak wszyscy w czarnej
albo brązowej trumnie. Na pewno stać cię na kreatywność.
„Czarny
humor to u niego była podstawa...” – pomyślałam i uśmiechnęłam się lekko przez
łzy.
W każdym razie:
Kocham Cię. Mam nadzieję, że na nowo się w kimś zakochasz, tylko byle by był
Ciebie wart, bo jesteś najpiękniejszą i najmądrzejszą dziewczyną na świecie.
Na zawsze Twój:
Jasper
Włożyłam list w kopertę, wsunęłam szufladę
i wstałam powoli myśląc ciągle nad treścią listu. Weszłam do swojego pokoju
rozglądając się za niewiadomą rzeczą. Dziś miał się odbyć pogrzeb Jasper’a.
Spojrzałam rozkojarzona na zegarek: była 5 rano.
Ubrałam się najszybciej jak mogłam i
zeszłam na dół, by zaspokoić głód. Przy stole siedział Jack, zwolniłam kroku i
przyjrzałam mu się uważnie. Obiema dłońmi trzymał kubek parującej herbat, a białe
włosy umiejscowione na pochylonej głowie przysłaniały oczy chłopaka. Podeszłam
pewniej już do blatu omijając stół, a Jack uniósł głowę.
-O,
hej- powiedział niezbyt przytomnie przyglądając mi się.
-Hej
– westchnęłam – co się stało, że tak wcześnie wstałeś?
-Nie
spałem całą noc...- mruknął cicho - A
Ty? Jak się czujesz?
Westchnęłam
cicho i usiadłam obok białowłosego.
-Wiesz
jak jest...- wyszeptałam z pochyloną głową i poczułam, jak w oczach zbierają mi
się łzy, których kilka kropel po chwili spadło do kubka pełnego parującego
napoju.
-Myślałem,
że herbatę się słodzi...- odparł z ciepłym uśmiechem Jack gładząc mnie przez chwilę
delikatnie po plecach.
***
Postanowiłam pochować Jasper’a w
południowej Ameryce – jego rodzinnych stronach. Szłam wolno w stronę brzegu
rzeki. Słońce właśnie zachodziło tworząc na wodzie wielobarwne kompozycje.
Przede mną kilkoro strażników niosło ciało Jasper’a na noszach wyłożonych białą
narzutą. Mój wzrok utkwił w ziemi, jakby coś nie pozwalało mi go podnieść. Za
mną szedł North, Ząbek, Zając, Jack, Luna, Pauline, Crystal, Liv, Amelia,
Roszpunka i Aro. Za nimi podążały całe tuziny strażników z ponurymi twarzami.
Wszyscy ubraliśmy się na biało. Zaczynało się ściemniać gdy doszliśmy do rzeki.
Unosiła się tam łódź przycumowana do brzegu. Podeszłam do niej i nakryłam ją
granatowym, satynowym materiałem, na którym ułożyłam błękitną, pikowaną
narzutę. Starałam się z całych sił nie płakać, ale udawało mi się to tylko na
krótkie momenty. Zawiesiłam jasną lampę na przedzie łodzi i otarłam łzy z
policzków. Strażnicy ułożyli ciało Jasper’a na materiale i po kilku minutach milczenia położyłam na ciele chłopaka trzy białe róże. Złożyłam na ustach ukochanego ostatni pocałunek i popchnęłam lekko łódź. Podążaliśmy za nią wzdłuż brzegu w głuchej ciszy. Było już całkiem ciemno...
-Dark the stars and dark the moon. Hush the night and the morning loon – zaczęłam cicho.
-Tell the horses and beat on your drum: Gone their master, gone their son – dokończyła Ząbek.
Do naszych uszu dochodził coraz głośniejszy szum wody.
-Dark the oceans,dark the sky .Hush the whales and the ocean tide. Tell the salt marsh and beat on your drum: Gone their master, gone their son* – zaśpiewali już wszyscy doskonale znając tą pieśń.
Nikt już nie kontrolował łez cieknących po policzkach. Odszedł mój ukochany i nic już nie przywróci go do życia...
***
Nazajutrz po pogrzebie miałam zamiar wrócić do Arendelle i spróbować naprawić trochę szkód oraz pomóc mieszkańcom. Wsiadłam na Hasai, która odzyskała już siły po walce i ruszyłyśmy na południe.
W mieście szalał ogromny wiatr, zbliżała się zima. Nagie drzewa obsiadały złowieszcze kruki, a ciemne obłoki zakryły błękitne niebo. Wszędzie dominowała szarość, jakby inne kolory nie miały tu dostępu. Nie wiedziałam od czego zacząć. Na ulicach nie było nikogo. Postanowiłam więc zajrzeć do pierwszego domu, jaki napotkają moje oczy. Zaczęłam zmierzać do niewielkiej chatki, a kiedy do niej dotarłam zapukałam lekko w drewniane, cienkie drzwi. Nikt mi nie odpowiedział, więc chwyciłam delikatnie klamkę i weszłam do środka. Moim oczom ukazało się małe pomieszczenie służące zapewne za kuchnię. W palenisku tlił się nieco większy niż pięść płomień, który nie miał w zasadzie na czym się utrzymać. Przy kominku siedziała grupa ludzi. Trójka ludzi, brązowowłosa kobieta i mężczyzna. Pod ich oczami można było ujrzeć wyraźne sińca. Chude, blade twarze były zwrócone w moją stronę. Brunetka wstała szybko i szczelniej okryła się wyblakło zielonym kocem, którym była przykryta.
-Elsa...? - szepnęła z oczami wypełnionymi nadzieją.
-Taak – szepnęłam tym samym tonem i uśmiechnęłam się słabo – Jak Pani ma na imię?
-Sylvia... – powiedziała już pewniej, ale nadal cicho – a to jest mój mąż i dzieci.
-Heeej – szepnęłam najcieplej jak mogłam i uklękłam obok pociech.
Wyglądały na około 8 i 9 lat. Na początku się mnei przestraszyły i spojrzały na swoją matkę głęboko oddychając.
-Nie bójcie się... – powiedziała Sylvia podchodząc do nich i ujmując po kolei ich twarze w swoje zniszczone dłonie – To jest Elsa... nasza księżniczka. Odbiła nasz zamek i teraz wszystko już będzie dobrze... – powiedziała i przeniosła wzrok na mnie, a dzieci Sylvii poszły w jej ślady.
-Zimno tu, prawda? – zapytałam, a domownicy zgodnie pokiwali głowami – poczekajcie tu chwilę- powiedziałam szybko i gwałtownie wstałam wychodząc szybkim krokiem z domu. Podbiegłam do Hasai czekającej na mnie rynku. Wzięłam kilka drewek oraz kosz jedzenia i ruszyłam w stronę chaty.
-Proszę- położyłam wszystko na stole.
Małżeństwo szybko podbiegło do kosza i spojrzało na mnie z wdzięcznością, a ja ponownie uklękłam obok kominka.
-Pewnie nie macie zabawek...- powiedziałam bardziej do siebie niż do dwóch dziewczynek i chłopca próbujących rozgrzać się pod kocami- No wiec to dla was...
Zrobiłam kilka ruchów dłońmi , a następnie w przestrzeni między nimi pojawiła się szmaciana lalka, którą pierwsza z dziewczynek pochwyciła niepewnie i przytuliła do siebie.
-Ładna...?- zapytałam z uśmiechem.
Mała pokiwała szybko głową. Stworzyłam jeszcze parę zabawek po czym wstałam i zwróciłam się do małżeństwa:
-Proszę- wyczarowałam kilka koców i położyłam na stole – Moi ludzie przyniosą wam jeszcze dziś drewno na opał – zwróciłam się w stronę drzwi i chwyciłam klamkę – Czegoś jeszcze potrzebujecie? – zwróciłam się do domowników przez ramię.
-Nie – odparł mężczyzna – to jak na teraz i tak dużo. Dziękujemy.
Nacisnęłam klamkę i wyszłam na rynek. Udałam się do pałacu, gdzie spotkałam oddział rycerzy, któremu rozkazałam donieść opał do każdego domu w Arendelle. Ja też nie zostałam bezczynna i roznosiłam koce oraz żywność. Odwiedzenie każdego domu w mieście nie było wcale takie proste i gdy zamknęłam ostatnie drewniane drzwi panował już półmrok. Byłam wykończona, ale w pewnym sensie szczęśliwa. Dosiadłam smoka i po raz ostatni patrząc na domy, rozświetlone już pełnym blaskiem uchodzącym kominków, wzbiłyśmy się w powietrze.
-Dark the stars and dark the moon. Hush the night and the morning loon – zaczęłam cicho.
-Tell the horses and beat on your drum: Gone their master, gone their son – dokończyła Ząbek.
Do naszych uszu dochodził coraz głośniejszy szum wody.
-Dark the oceans,dark the sky .Hush the whales and the ocean tide. Tell the salt marsh and beat on your drum: Gone their master, gone their son* – zaśpiewali już wszyscy doskonale znając tą pieśń.
Nikt już nie kontrolował łez cieknących po policzkach. Odszedł mój ukochany i nic już nie przywróci go do życia...
***
Nazajutrz po pogrzebie miałam zamiar wrócić do Arendelle i spróbować naprawić trochę szkód oraz pomóc mieszkańcom. Wsiadłam na Hasai, która odzyskała już siły po walce i ruszyłyśmy na południe.
W mieście szalał ogromny wiatr, zbliżała się zima. Nagie drzewa obsiadały złowieszcze kruki, a ciemne obłoki zakryły błękitne niebo. Wszędzie dominowała szarość, jakby inne kolory nie miały tu dostępu. Nie wiedziałam od czego zacząć. Na ulicach nie było nikogo. Postanowiłam więc zajrzeć do pierwszego domu, jaki napotkają moje oczy. Zaczęłam zmierzać do niewielkiej chatki, a kiedy do niej dotarłam zapukałam lekko w drewniane, cienkie drzwi. Nikt mi nie odpowiedział, więc chwyciłam delikatnie klamkę i weszłam do środka. Moim oczom ukazało się małe pomieszczenie służące zapewne za kuchnię. W palenisku tlił się nieco większy niż pięść płomień, który nie miał w zasadzie na czym się utrzymać. Przy kominku siedziała grupa ludzi. Trójka ludzi, brązowowłosa kobieta i mężczyzna. Pod ich oczami można było ujrzeć wyraźne sińca. Chude, blade twarze były zwrócone w moją stronę. Brunetka wstała szybko i szczelniej okryła się wyblakło zielonym kocem, którym była przykryta.
-Elsa...? - szepnęła z oczami wypełnionymi nadzieją.
-Taak – szepnęłam tym samym tonem i uśmiechnęłam się słabo – Jak Pani ma na imię?
-Sylvia... – powiedziała już pewniej, ale nadal cicho – a to jest mój mąż i dzieci.
-Heeej – szepnęłam najcieplej jak mogłam i uklękłam obok pociech.
Wyglądały na około 8 i 9 lat. Na początku się mnei przestraszyły i spojrzały na swoją matkę głęboko oddychając.
-Nie bójcie się... – powiedziała Sylvia podchodząc do nich i ujmując po kolei ich twarze w swoje zniszczone dłonie – To jest Elsa... nasza księżniczka. Odbiła nasz zamek i teraz wszystko już będzie dobrze... – powiedziała i przeniosła wzrok na mnie, a dzieci Sylvii poszły w jej ślady.
-Zimno tu, prawda? – zapytałam, a domownicy zgodnie pokiwali głowami – poczekajcie tu chwilę- powiedziałam szybko i gwałtownie wstałam wychodząc szybkim krokiem z domu. Podbiegłam do Hasai czekającej na mnie rynku. Wzięłam kilka drewek oraz kosz jedzenia i ruszyłam w stronę chaty.
-Proszę- położyłam wszystko na stole.
Małżeństwo szybko podbiegło do kosza i spojrzało na mnie z wdzięcznością, a ja ponownie uklękłam obok kominka.
-Pewnie nie macie zabawek...- powiedziałam bardziej do siebie niż do dwóch dziewczynek i chłopca próbujących rozgrzać się pod kocami- No wiec to dla was...
Zrobiłam kilka ruchów dłońmi , a następnie w przestrzeni między nimi pojawiła się szmaciana lalka, którą pierwsza z dziewczynek pochwyciła niepewnie i przytuliła do siebie.
-Ładna...?- zapytałam z uśmiechem.
Mała pokiwała szybko głową. Stworzyłam jeszcze parę zabawek po czym wstałam i zwróciłam się do małżeństwa:
-Proszę- wyczarowałam kilka koców i położyłam na stole – Moi ludzie przyniosą wam jeszcze dziś drewno na opał – zwróciłam się w stronę drzwi i chwyciłam klamkę – Czegoś jeszcze potrzebujecie? – zwróciłam się do domowników przez ramię.
-Nie – odparł mężczyzna – to jak na teraz i tak dużo. Dziękujemy.
Nacisnęłam klamkę i wyszłam na rynek. Udałam się do pałacu, gdzie spotkałam oddział rycerzy, któremu rozkazałam donieść opał do każdego domu w Arendelle. Ja też nie zostałam bezczynna i roznosiłam koce oraz żywność. Odwiedzenie każdego domu w mieście nie było wcale takie proste i gdy zamknęłam ostatnie drewniane drzwi panował już półmrok. Byłam wykończona, ale w pewnym sensie szczęśliwa. Dosiadłam smoka i po raz ostatni patrząc na domy, rozświetlone już pełnym blaskiem uchodzącym kominków, wzbiłyśmy się w powietrze.
***
Szłam, a niemalże
biegłam po wąskich i dość stromych schodach podekscytowana odkrywaniem nowych
pokoi. Był to jedyny sposób na to, żeby choć na chwilę zapomnieć o Jasper’ze i
nie mieć policzków mokrych od łez. Robiłam to zazwyczaj wcześnie rano, gdy
wszyscy jeszcze spali, bo potem spędzałam cały dzień w Arendelle próbując
odbudować mój zniszczony kraj. Odkrywałam coraz to nowe, tajemnicze
pomieszczenia. Znajdowałam tam stare zdjęcia, ubrania i piękne meble. Zakurzone
lustra i firanki, które w pół zjedzone przez mole niemrawo zwisały próbując
zasłonić okno. Stare ramki z czarno – białymi zdjęciami i małe obrazki. To
wszystko wprawiało mnie w niezwykły podziw, a jasne, białe światło wpadające
prze okna sprawiało, że widziałam drobinki kurzu wznoszące się w powietrze z
każdym moim krokiem. Byłam oczarowana tym mnóstwem wąziutkich korytarzy,
stromych schodów i milionem drzwi. Wprost nie mogłam uwierzyć, że wcześniej nie
odkryłam tych labiryntów. Teraz byłam oczarowana pięknem i tajemniczością domu
North’a.
Odtworzyłam kolejne drzwi i ostrożnie wysunęłam pierwszą szufladę
szerokiej, eleganckiej komody. Wzięłam gwałtowny oddech, rozszerzyłam oczy i na
chwilę zamarłam w bezruchu. Sięgnęłam w głąb szuflady i wyjęłam z niej średniej
wielkości ramkę z wywijanymi rogami i czarno – białym zdjęciem w środku.
Widniała na niej ta młodsza wersja Jack’a, którą widziałam na jednej z
fotografii w albumie i jakaś mała dziewczyna z szerokim uśmiechem na twarzy. Pomyślałam
chwilę i zdałam sobie sprawę, że to zapewne Emma – młodsza siostra Jack’a.
Zwarzając na to, że to pomieszczenie znajdowało się prawie na samej górze
budynku stwierdziłam, że białowłosy zapewne nie widział tego zdjęcia. Odłożyłam
przedmiot na miejsce i poszperałam jeszcze trochę w papierach.
Spojrzałam na zegarek na ręku. Wsunęłam pośpiesznie szufladę i
wybiegłam z pokoju. Uśmiechałam się lekko. Chyba byłam szczęśliwa... albo
po prostu nie miałam czasu na płacz. Wstawałam
o czwartej nad ranem by krążyć po labiryncie pokoi, a potem cały dzień
spędzałam w Arendelle. W końcu wracałam zmęczona do domu i po krótkiej kąpieli natychmiast
zasypiałam.
***
Odbudowywanie Arendelle
szło nam coraz lepiej. Zyskałam zaufanie ludzi, którzy w końcu nabrali
rumieńców na twarzy i zaczęli się uśmiechać. Zima nie wydawała się już taka
groźna. W Arendelle spadł pierwszy śnieg, a dzieci cieszyły się jego obecnością
jak dawniej. Zaistniała możliwość, że ludność Arendelle spędzi święta bez bólu
i cierpienia.
Czasami nawet gdy chciałam nie miałam czasu myśleć o Jasper’ze.
Jednak, kiedy znalazłam chwilkę, częściej się uśmiechałam niż płakałam.
Starałam się zastosować do jego listu, w którym prosił, żebym się nie smuciła.
W końcu stwierdziłam,
że przeszukałam już wszystkie pokoje w domu North’a. Zajęło mi to dwa tygodnie.
Jednak najbardziej lubiłam przesiadywać w tym, w którym znajdował się
tajemniczy album z zdjęciami. Dopiero z drugą moją wizytą zauważyłam, że za
długimi, zakurzonymi firanami sięgającymi aż do ziemi, kryje się mały balkon. Mogłam
zrobić na nim najwięcej dwa kroki, ale i tak byłam tą opcją zachwycona.
Wyczarowywałam wtedy małe diamenciki i uwalniałam w pełni moją moc, którą
unosił w dal mocny wiatr. Czasem zdawało mi się czuć obecność czegoś
magicznego, czegoś, czego nie potrafiłam wyjaśnić. Jednak, jako strażniczka
zimy, uwielbiałam gdy moje płuca wypełniało arktyczne powietrze.
Zaczął się grudzień,
zbliżały się Mikołajki – moje pierwsze w tym domu. Po nowym roku chciałam
przeprowadzić się do Arendelle, by móc jakoś zebrać myśli i być bliżej
poddanych, a, co najważniejsze – rządzić krajem, który spustoszał po rządach
Florence. Razem z zimą do domu North’a przybyła jeszcze bardziej świąteczna
atmosfera, którą wydawało się czuć cały rok. Jednak dopiero na początku grudnia
zobaczyłam, co to znaczą Święta w domu Mikołaja. Uśmiech sam pchał się na
twarz, a oczy błyszczały od miliona lampek i światełek rozwieszonych między
belkami. Elfy plątały się dosłownie wszędzie, ale tym razem dźwięk ich
dzwoneczków przyczepionych do czapeczek wcale mnie nie drażnił. Wręcz
przeciwnie – był słodyczą dla uszu. Tłok i gwar jaki rozbrzmiewał w bazie był
tak magiczny i niezwykły, że nawet Jack, który spędził tam całe 300 lat nie
mógł się temu wszystkiemu nadziwić.
***
Wstałam szybko otwierając szeroko oczy i podpierając się rękoma.
Przygryzłam wargę z uśmiechem.
„Dziś 6 grudnia...”
*Fragment piosenki Gika – Gone
Hej
Moje Perełki!
Wiem,
ze teraz rozdziały pojawiają się dość rzadko. Jednak mam tego uzasadnienie:
szkoła i osłabienie, które teraz nie daje mi spokoju. Mam masę nauki i niezbyt
dobrze się czuję. Resztką sił dokończyłam rozdział i pewnie dlatego jest taki
chaotyczny.
Bardzo
za to przepraszam, ale nie umie nic już w nim zmienić :C
Dziękuję
za komentarze i wsparcie, które mi dajecie.
Jeszcze
raz przepraszam, że rozdział jest taki okropny, ale choroba przejmuje górę.
Pozdrawiam cieplutko! Liczę na wasze komentarze, które są moim paliwem
napędowymPS. Wiem, że w pewnym momencie tekst jest na czarnych liniach, ale nie mam siły już poprawiać...