Ten rozdział chciałabym
dedykować Paulinie :*
Z perspektywy Luny
Siedziałam właśnie na podłodze w swoim
pokoju i porządkowałam ubrania w jednej z szafek, gdy ktoś zapukał do drzwi.
-Proszę
– powiedziałam nie odrywając wzroku od wykonywanej pracy.
Dopiero
gdy drzwi się uchyliły, o czym świadczyło lekkie skrzypnięcie, podniosłam wzrok.
Do mojego pokoju cicho wślizgnęła się Roszpunka ubrana w szare legginsy i
bordową bluzkę. Dziewczyna ostrożnie usiadła na łóżku.
-Jak
się czujesz? – zapytała łagodnie po chwili ciszy.
-Dobrze.
-Na
pewno? – strażniczka zaczęła miętolić kosmyk włosów. Zawsze tak robiła, gdy się
denerwowała.
-Roszpunko,
chcę o tym zapomnieć, okej? Mam już tego dosyć i wcale nie czuje jakiejś
głębokiej goryczy. Chcę żyć tak jak dawniej – wycedziłam patrząc na nią
groźnie.
-No
dobrze...
Odetchnęłam
z ulgą – dała mi spokój.
Wraz
z rozstaniem moim i Jack’a zaczęłam mieć w pokoju dziesięć razy więcej gości
niż zazwyczaj. Wszystkim nagle zachciało się mnie odwiedzać i pytać o
samopoczucie. Fakt, to było miłe, ale gdy tylko choć na chwilę udało mi się
zapomnieć o wszystkim co się stało ktoś przychodził z wizytą i wszystko psuł.
Westchnęłam.
-Jak
ci idzie projektowanie ogrodu z Iri?
-Oh,
super! – dziewczyna rozpromieniła się- Też od dawna chciałam urządzić ogród pod
szkłem. Powoli planujemy całą przestrzeń uwzględniając potrzeby wszystkich
strażników. Na środku będzie stała duża, ładna fontanna z czystą wodą. Szklarnia
będzie miała 500 metrów długości i około 20 wysokości. Sprowadzimy też
nieliczne gatunki owadów, bo niektóre rośliny nie mogę funkcjonować bez ich
pomocy –kiwała lekko głową patrząc na ścianę nieobecnym wzrokiem i trzymając
kosmyk włosów w dłoni- A ty masz jakieś specjalne życzenia? – zapytała po
chwili jakby przypominając sobie o mojej obecności.
-Mmm...
fajnie by było, gdybyście postawiły tam kilka ławeczek – uśmiechnęłam się.
-O,
ekstra pomysł! Czemu ja na to nie wpadłam! Muszę o tym natychmiast powiedzieć
Iri!
-No,
leć już – poganiłam ją.
Cieszyłam
się, że przyszła. Zawsze siała tyle pozytywizmu, że trudno było się nie
uśmiechnąć.
Z perspektywy Liv
Po śniadaniu cały czas myślałam o tym
chłopaku. Chciałam się dowiedzieć kim on w ogóle jest i jak ma na imię.
Następnego dnia przed zejściem na
śniadanie odpowiednio się ubrałam i uczesałam. Włosy związałam w kucyka wysoko
na czubku głowy, a na szyi zawisł długi naszyjnik zakończony piórkami.
Jednak
on się nie zjawił.
Byłam
poirytowana i zbita z tropu. Jakbym się zgubiła gdzieś w mrocznej puszczy i
straciła orientację.
Wróciłam do pokoju i ułożyłam się
wygodnie na łóżku. Zaraz potem zaczęłam skrobać coś w pamiętniku, za który
służył brązowy zeszyt z misiem trzymającym serduszko. Nagle poczułam, że sucho
mi w buzi. Niechętnie zwlokłam się z łóżka, żeby pójść do kuchni po coś do
picia. Otworzyłam drzwi i ruszyłam do kuchni. Weszłam szybko do pomieszczenia,
ale zatrzymałam się widząc brązową czuprynę należącą do kogoś siedzącego przy
stole. Chłopak obejrzał się za siebie i uśmiechnął, a potem wrócił do
poprzedniej pozycji.
-Nie
było cię na śniadaniu... – zagadnęłam i podeszłam do blatu.
-Hej,
też się cieszę, że cię widzę- odpowiedział zgryźliwie.
Rozzłościł
mnie tą swoją arogancją i uśmieszkiem.
-Nie
wiem nawet jak masz na imię więc nie widzę potrzeby witania się z tobą –
powiedziałam wyniośle i nalałam sobie soku jabłkowego do szklanki.
-Jestem
Troy, tylko przypominam ci moja piękna damo, że ja też nie wiem jak masz na
imię.
Mówił
z sensem, zrobiło mi się trochę głupio.
-Liv
– powiedziałam po chwili ciszy i spuściłam wzrok.
-Livy?
– upewnił się i schylił głowę próbując nawiązać jakikolwiek kontakt wzrokowy.
-Też
– odpowiedziałam lakonicznie.
Przypatrywał
mi się przez chwilę w ciszy. W końcu się otrząsnęłam, wzięłam szklankę i
wyszłam z pomieszczenia kierując się do pokoju.
Z perspektywy Pauline
W świecie jest pewien niewidzialny okrąg.
I ja jestem na zewnątrz tego okręgu.
Włożyłam zieloną, własnoręcznie wykonaną
zakładkę na róg pożółkłej i chropowatej w dotyku strony książki. Spojrzałam
przed siebie i wzięłam głęboki wdech. Odłożyłam powieść na szafkę nocną obok
ledwie palącej się lampki, która była jedynym źródłem światła w pomieszczeniu.
Rozprostowałam skrzyżowane dotąd nogi na fioletowej, pikowanej narzucie i
przyjrzałam się im nieco. „Oh, i tak jestem brzydka...” – westchnęłam po paru
sekundach w myślach i opadłam ciężko na poduszkę. Wgapiałam się w sufit i
zazdrościłam tym wszystkim postaciom z bajek, po które przyjeżdżał książę, albo
które „przypadkiem” wpadały w szkole na przystojnego chłopaka, który od razu
się w nich zakochiwał. Zazdroszczę im tych słodkich rumieńców, bo ja jestem
albo blada, albo czerwona. Nie ma nic po środku i nigdy nie będzie.
Zazdrościłam im urokliwego uśmiechu i smukłych, ślicznych dłoni jak u
porcelanowych lalek.
I
mogłabym tak wymieniać w nieskończoność.
Jeszcze przed tym gdy zostałam
strażniczką nienawidziłam siebie jeszcze bardziej. Wszyscy wokół kogoś mieli, a
ja zostałam sama jak palec choć nie wydawałam się sobie aż taka brzydka.
Widziałam dużo mniej atrakcyjne dziewczyny, które nie mogły odpędzić się od
chłopców. Może dlatego, że trzepotały im rzęsami przed oczami i siadały na
kolana podczas gdy ja nigdy bym się do tego nie posunęła. I choć wiedziałam, że
to nie była prawdziwa miłość to brakowało mi tego uczucia na tyle, że
zadowoliłabym się i taką szczenięcą.
Pomimo tego, że doskonale zdawałam sobie
sprawę z faktu, że jestem po prostu introwertyczką nie mogłam oprzeć się
poczuciu, że jestem dziwna. W końcu ja jako jedyna ciągle siedziałam cicho,
nigdy nic nie mówiłam i na dodatek ciągle bazgrałam coś w zeszycie. Byłam
dziwna, samotna i niegodna uwagi jakiejkolwiek osoby. Wydawałam się nie mieć
własnego zdania i nic ciekawego do powiedzenia, chociaż w rzeczywistości to ja
miałam najbardziej rozwinięty światopogląd wśród tych debili z mojej szkoły i
więcej ciekawego do powiedzenia, niż mogliby sobie wyobrazić. Włączył im się
chyba instynkt: „cicha = nieciekawa”.
No, ale cóż.
Na początku strasznie pragnęłam kontaktów
z innymi ludźmi. Chciałam ich akceptacji i zrobiłabym wszystko, żebym od nich
tak ową otrzymać. Oczywiście kilkanaście razy zbyt łatwo godziłam się na ich
propozycje i albo wychodziłam na zbyt nakręconą, albo uznawali mnie za jeszcze
większą dziwaczkę.
Super...
Aż w końcu ludzie zaczęli mnie z wolna
irytować. Zauważyłam, że dzielą się na jakieś dziwne stada, gdzie każdy członek
musi mieć dokładnie taki sam światopogląd i takie samo zdanie na każdy temat
jak reszta grupy.
Misja
„Jak zostać członkiem szarej masy?” zaliczona na pięć plus.
Zastanawiałam
się, dlaczego ludzie w kontaktach między sobą nie bazują na cechach, które ich
różnią, tylko upodabniają. Wiadomo, że chodzi o wspólne tematy do rozmowy, ale
jeśli się z kimś nie zgadzamy to tych tematów robi się dziesięć razy więcej niż
gdyby było na odwrót. Po co więc odgrywać ciągle ten cały teatrzyk i udawać?
Rozmyślając
nad tym tak długo stwierdziłam, że może chodzi o wyższą samoocenę i ogólnie
lepsze samopoczucie w grupie. W końcu wszyscy widzą los tych „innych” i nie
chcą przejść do trybu pustelnika.
Ale gdyby każdy przestał udawać to ci „inni” w ogóle by nie istnieli. Spójrzmy
na to logicznie. Gdybyśmy na siłę nie upodabniali się do siebie (co myślę, że
robimy instynktownie i podświadomie) świat mógłby wyglądać całkiem inaczej.
Ludzie nie byliby dyskryminowani za to, jakiego zespołu słuchają, czy jakiego
koloru bluzkę założyli. Bo każdy jest inny! Czy nikt nie może tego zrozumieć?
Przecież od dawna wiadomo, że ludzie są jak płatki śniegu. Na pierwszy rzut oka
wszystkie takie same, ale jednak każdy różny. Będą co najwyżej dwa podobne, ale
nie dwa identyczne.
Drażniło mnie również to, że moi
rówieśnicy nie potrafili dostrzegać pewnych pięknych rzeczy, od których ja
popadałam w zachwyt. Zachód słońca jako ognistej, rozżarzonej kuli wpadającej
do morza ognia nie wywoływał u nich żadnych emocji. Tak samo szron malujący
piękne wzory na szybach czy zapach kwiatów latem. Wszystko było dla nich takie
zwykłe i oczywiste. Wydawali mi się rozpieszczonymi dziećmi, które wciąż tylko
narzekały. To tak jakby dziewczynka ubrana w piękną, różową sukieneczkę,
uczesana w dwa warkoczyki stanęła na środku pokoju pełnego lalek i zaczęła
płakać, że nie ma ani jednej z ustami w kolorze sino koperkowego różu.
W każdym razie coraz bardziej oddalałam
się od ludzi i ich głupich pomysłów. Najbardziej raziło mnie w nich to, że
mogli patrzeć na cierpienie drugiej osoby i sami je wywoływali. Myśleli, że ich
słowa nigdy nie bolały? Że to nie rani? Że to się nigdzie nie odbija? Jak można
w ogóle w jakiś sposób urazić człowieka, powiedzieć mu coś niemiłego i żyć ze
świadomością, że się go skrzywdziło? Dlaczego to wszystkim tak łatwo
przychodzi? Nie mają w sobie empatii? Nie potrafią pomyśleć „hej, może to ją
zabolało?”.
Irytacja we mnie wciąż narastała i powoli
celowo zaczęłam się odsuwać od społeczeństwa pogrążając się w tym czasie w
lekturze czy rysowaniu. Coraz bardziej lubiłam zostawać ze samą sobą i nie czuć
oddechu wszystkich na karku. Kiedy wracałam do domu byłam szczęśliwa, że w
końcu mogę zaszyć się w swoim pokoju zdala od tych roześmianych, wymalowanych
laleczek i emanujących pewnością siebie chłopaków. Miałam dosyć tego zadufania
w sobie i 100 razy bardziej wolałabym mojego psa niż któregoś z moich kolegów
choć w sumie pod względem instynktu i empatii bardziej przypominali zwierzęta.
Z dnia na dzień upewniałam się w swoim
twierdzeniu obserwując bacznie wszystkich dookoła. Wydawali mi się śmieszni,
choć tak pewni siebie. Byli jak marionetki w czyichś rękach, wykonując to, co
powiedziała im podświadomość. Byli nieustannymi więźniami swojego instynktu i
nie potrafili sami myśleć. Chwalili się, że są wolni, ale tak naprawdę
znajdowali się w ciasnym pomieszczeniu przesądów i dyktatur ze strony jakże
okrutnego społeczeństwa.
Nie mogłam w żaden sposób tego zmienić,
więc od tego uciekałam i cieszyłam się zostając sam na sam ze swoimi myślami.
Rozkoszowałam się samotnością i przynosiło
mi to coraz więcej szczęścia. Mogłam w spokoju rozwijać swoje pasje i się
realizować.
I tak samo szybko, jak moje zadowolenie
rosło, tak szybko opadło na samo dno, jak ciężki kamień wrzucony do jeziora.
A potem masz wrażenie, że staczasz się
coraz głębiej i głębiej. Twoja samotność już cię nie cieszy, a ci przeszkadza.
Widzisz wiele cieni swojej poprzedniej decyzji – decyzji o odsunięciu się od
społeczeństwa. Masz problem w odezwaniu się do kogokolwiek. Nawet tłum na ulicy
zdaje się ciebie przytłaczać. Nie umiesz z nikim normalnie porozmawiać,
niezręczna cisza aż piszczy ci w uszach. I tym sposobem tracisz kolejnego
potencjalnego przyjaciela. Starasz się z całych sił, ale nie umiesz. Karcisz
się w myślach. Chcesz zacząć od nowa, ale tchórzysz. Czasem zasypujesz kogoś
gradem nieinteresujących go w ogóle informacji, a ten zaczyna traktować cię jak
dziwaczkę. Widzisz to w jego oczach, czujesz jego dezorientację. Wycofujesz
się. Boisz. Po kilku próbach w końcu uznajesz, że to nie ma sensu, że się
poddajesz, że nikt cię nie rozumie i nie umiesz normalnie funkcjonować.
Zamykasz się w sobie.
I
zdajesz sobie sprawę, że brakuje ci ludzi, że chcesz mieć z nimi kontakt. Ale
za późno. Już nie umiesz z nimi rozmawiać. Nawet nie wiesz kiedy utraciłeś tą
umiejętność i starasz się sobie przypomnieć jakiś kulminacyjny moment tej
historii. Ale wydaje ci się, że takiego nie było. „Przecież każdy dzień
wyglądał tak samo...”. I powoli opadasz z sił, widzisz tylko złą stronę tej
całej sytuacji. Obwiniasz się. Nie przestajesz o tym myśleć. Cisza zaczyna ci
przeszkadzać. Zegar zdaje się tykać tak głośno. Popadasz w szaleństwo. Nie
możesz wytrzymać z samą sobą. To cie przytłacza. Czujesz się bezsilna.
Płaczesz. Nie chcesz wyjść z łóżka. Za dużo tego wszystkiego. Codziennie coraz
bardziej zaczynasz wierzyć w to, że jesteś odmieńcem, że nie umiesz sobie
radzić z emocjami, że ludzie cię przytłaczają. Zaczynasz to sobie nieświadomie
wmawiać.
Wierzysz
w to.
Jesteś
tego pewna.
I tu kończy się granica introwersji. Tu zaczyna się
melancholia i depresja...
A potem, nachodzą cię dziwne myśli takie
jak „Czy ktoś będzie za mną tęsknił jak umrę?” „Ile osób przyjdzie na mój
pogrzeb?” i cała sterta innych, na które odpowiedzi mają poprzeć tezę, że
nikomu nie jesteś potrzebny i dla nikogo nic nie znaczysz. Nabierasz tej
pewności z dnia na dzień. Zdajesz się zmęczony, nie chcesz nigdzie wyjść. To
wszystko cię przytłacza, przyciska cię do ziemi jakby leżał na tobie
kilkutonowy głaz, którego nie możesz podnieść o własnych siłach. Wydeptujesz
ścieżki w podłodze. Bezustannie patrzysz w okno, ranisz bliskich nie będąc tego
świadoma. Czujesz, że zostałaś sama i jeszcze bardziej nienawidzisz ludzi za
to, że nikt nie próbuje ci pomóc i wyciągnąć cię spod tego wielkiego głazu. To
dla ciebie kolejny argument popierający twierdzenie, że dla nikogo nic nie
znaczysz. Jesteś coraz głębiej, i głębiej. I zdajesz sobie sprawę, że między
tobą a ludźmi jest jedna, wielka przepaść, której nie możesz przeskoczyć, a
która poszerza się z każdym dniem. I z każdym dniem będzie trudniej wrócić.
Dalej się zapadasz. Nie rozróżniasz dni. Wszystko zlewa się w
Jedną
Wielką
Szarą
Plamę,
a ciebie wypełnia bezsilność.
W końcu, któregoś dnia zdajesz sobie
sprawę, że chciałabyś wrócić. Oglądasz zdjęcia. Uśmiechasz się. Chciałabyś,
żeby było tak, jak dawniej.
Ale
czujesz się jak dziecko we mgle, które zgubiło drogę do domu. Nie wiesz nawet w
którą stronę mniej więcej iść. Gdzie jest północ. Nie wiesz od czego zacząć.
Będzie
ciężko.
Ale
dasz radę. Jesteś silna. Na świecie zawsze
jest ktoś, dla kogo będziesz ważna.
Histeryzujesz.
Przestań. Nie wmawiaj sobie rzeczy, które nie mają miejsca.
No
już, zakasujemy rękawy.
Idziemy
do szkoły i siadamy na przerwie w ławce obok wszystkich. Nie wyjmujemy
telefonu, zeszytu ani niczego. Słuchaj i spróbuj się wtrącić. No już.
Znajdź
kogoś podobnego do siebie.
Weź
głęboki wdech. Będzie dobrze.
Czujesz,
jak wraca w Ciebie życie? No, już do roboty. Będę przy Tobie.
Nie
denerwuj się.
I
tak, jakimś cudem, sama się z tego wygrzebałam. Znów byłam szczęśliwa i pełna
pozytywizmu. Znów spojrzałam na świat tymi przepełnionymi zachwytem oczami.
I
byłam wolna...
Hej moje perełki ♥
Czekam na wasze opinie co do rozdziału :*
Czekam na wasze opinie co do rozdziału :*